poniedziałek, 29 grudnia 2014

Borneo - Kinabatangan River

Kocham naturę – rozgrzane słońcem sosnowe lasy, łagodne stoki Sudetów, łąki pełne kwiatów. Koleżanka, z którą wybrałam się na Borneo ma jednak do natury podejście nieco bardziej ekstremalne, kręci ją pierwotna dżungla, dziesięciocentymetrowe pijawki i krokodyle. Jako, że dla mnie była to lekka przesada, musiałyśmy pójść na kompromis. Jego wynikiem była dwudniowa wycieczka nad rzekę Kinabatangan z zakwaterowaniem w zbudowanych na palach domkach kempingowych.

Wygodny samochód terenowy zabrał nas i parę amerykańskich turystów z Sepilok i powiózł wgłąb dżungli. Przez chwile byłam zachwycona mijanymi widokami, aż zorientowałam się, że są one podejrzanie monotonne. To nie był las, tylko ciągnące się kilometrami plantacje palm. Trudno było dostrzec w nich objawy jakiegokolwiek życia, a przecież dżungla powinna od owego życia kipieć.

Po trzech godzinach dojechaliśmy do mostu w budowie, pieszo przeszłyśmy przerzuconą nad wąwozem kładkę i wreszcie dotarłyśmy do położonego nad brzegiem rzeki ośrodka. Wokół domków biegały całe stada niewielkich małp, nie zwracając najmniejszej uwagi na turystów i zachowując się bezecnie ;-)

Po chwili, ubrane w kapoki, płynęłyśmy wąską łodzią motorową w górę rzeki, bo podobno widziano tam słonie. I rzeczywiście, niemal tuż za rogiem w nadrzecznych zaroślach baraszkowało całe stado karłowatych słoni. Od czasu do czasu jakiś rozbrykany maluch usiłował wpaść do wody, ktoś starszy natychmiast łapał go za ogon i odciągał w bezpieczne miejsce. Popłakałam się ze wzruszenia – od dzieciństwa chciałam zobaczyć słonie w naturze i proszę bardzo, oto są!

W końcu słonie odeszły wgłąb lasu zająć się swoimi słoniowymi sprawami, a my popłynęliśmy dalej. Na zwieszających się nad rzeką konarach wylegiwały się warany, najwyraźniej czekając na chwilę nieuwagi śmigających po gałęziach małp. Dżungla na obu brzegach pełna była tajemniczych odgłosów i kipiała życiem. Wpłynęliśmy w zarośla mangrowe w poszukiwaniu krokodyli. Nie udało nam się żadnego wypatrzyć, za to wpadliśmy na tubylców.

Nasz przewodnik zaproponował, żebyśmy wrócili do wioski, bo podobno słonie się tam właśnie przeniosły. Już z daleka dobiegały nas trzaski i mlaskanie – to słonie jadły zarośla bambusowe na kolację. Przyłączyliśmy się do małej flotylli łodzi z lokalnymi rodzinami i usiłowaliśmy wypatrzyć buszujące na brzegu zwierzaki. Powoli zapadał zmrok. Znad otaczających nas dziewiczych lasów unosiły się gęste opary. Muezzin ze znajdującego się we wsi meczetu zaczął śpiewnie wzywać wiernych na modlitwę. Poczułam, że to jeden z tych magicznych wieczorów, dla których warto żyć.

Gęsta ciemność zapadła prawie natychmiast. Zjedliśmy kolację na werandzie, starając się unikać krążących nad nami monstrualnych rozmiarów robali zwabionych światłem lamp. Ok 21:00 każdy z wycieczkowiczów dostał kalosze, latarkę i wyruszyliśmy na spacer po dżungli. Błoto sięgało powyżej kostek, otoczył nas gąszcz splątanych lian i gałęzi, tajemnicze niebezpieczeństwo czaiło się tuż za granicą ciemności. Moja koleżanka wyglądała na absolutnie uszczęśliwioną. Najwyraźniej zauważyła jednak, że jestem blada jak ściana, bo położyła mi rękę na ramieniu i wyszeptała „No dalej, dasz radę, przytrzymam ci te liany.” I rzeczywiście, jakoś poszło. Nagle, wśród tej czarnej, splątanej dziczy, na gałęzi tuż nad naszymi głowami zobaczyłyśmy malutkiego, niebieskiego ptaszka, śpiącego słodko. Najwyraźniej nie taka ta dżungla straszna.

O wschodzie słońca wyruszyłyśmy na kolejną wycieczkę w górę rzeki w poszukiwaniu krokodyli. I tym razem się nie pojawiły. Świat był cichy i uśpiony. Zjadłyśmy więc śniadanie i pojechałyśmy łapać autobus do Kota Kinabalu, ale to już temat na następną opowieść.

English version Kinabatangan River

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Borneo - Selingan - Żółwia Wyspa


Długo się zastanawialiśmy, czy w czasie pobytu na Borneo powinniśmy odwiedzić Żółwią Wyspę. Opinie były różne – od zachwytów nad cudem natury, po niesmak, że to nieetyczne i żółwie powinny być zostawione w spokoju. W końcu jednak stwierdziliśmy, że najlepiej przekonać się na własnej skórze i wykupiliśmy 24-godzinną wycieczkę do Turtle Island Park na Selingan.

Łódź motorowa zabrała nas rano z przystani w Sandakan i popędziła na ocean. Smród spalin przyprawiał o mdłości, na szczęście mijane widoki pomagały o nim zapomnieć. Niebo zlewało się z oceanem, a wśród tego błękitu co i rusz pojawiały się zbudowane na palach i przyklejone do brzegów wysepek wioski ubogich emigrantów. Z daleka, w upalny, słoneczny poranek, wyglądały bardzo malowniczo, strach jednak pomyśleć jak żyje się w nich w czasie pory deszczowej.

W końcu nawet wioski i łodzie zniknęły, został tylko bezbrzeżny ocean i maleńkie, puste wyspy z kilkoma palmami. Po ponad godzinnej podróży dobiliśmy do brzegu jednej z nich. Tego dnia przypłynęły jeszcze dwie łodzie z turystami, razem około 30 osób. Dostaliśmy obiad, zostaliśmy zakwaterowani w bungalowach w centrum Selingan i pozostawiono nam czas wolny do zachodu słońca.

Wyspa była niewielka, dało się ją obejść dookoła w pół godziny. Zachwyceni przestrzenią pławiliśmy się w ciepłym morzu do czasu, aż upał zrobił się naprawdę nieznośny. Większość gości zniknęła w swoich pokojach na popołudniową drzemkę.


Postanowiłam wykorzystać ten czas na samotny spacer. Wyspa wydawała się zupełnie pusta, cisza dzwoniła w uszach, nie poruszał się żaden listek. Wreszcie upał zmorzył i mnie i ruszyłam ścieżką przez dżunglę do mojej chaty. Kiedy właśnie myślałam, że w sumie nie taka ta dżungla straszna jak mi się zawsze wydawało, tuż przede mną przebiegł potwór! „A! Smok!” – wrzasnęłam zaskoczona i zaczęłam się śmiać sama z siebie. Najwyraźniej wystraszyłam wygrzewającego się na ścieżce warana, który czmychnął w zarośla. Cóż jaszczurek wielkości psa nie spotyka się na co dzień w Europie.

Tuż przed zapadnięciem zmroku zebraliśmy się w głównym budynku na kolację, film poglądowy o życiu żółwi i ich ochronie oraz wycieczkę po niewielkim muzeum. Poproszono nas, żebyśmy pod żadnym pozorem nie wychodzili nocą na plażę. Obecni wszędzie strażnicy chyba bardziej chronili żółwie przed turystami, niż odwrotnie.

W końcu zostaliśmy podzieleni na dwie grupy i pełni napięcia czekaliśmy w ciemności aż pojawią się żółwie. Nareszcie nadszedł sygnał – jest! Możemy iść na plażę i zobaczyć jak żółwica składa jaja. Pobiegliśmy razem z kilkoma strażnikami. Majestatyczna żółwica o prawie metrowej średnicy złożyła ok. 100 jajek do wykopanego w piasku dołu i zgrabnie zsunęła się do morza. Wraz ze strażnikami wybraliśmy jaja i zanieśliśmy je do specjalnej zagrody, gdzie zostały zakopane w sterylnym piasku dla ochrony przed bakteriami i pasożytami oraz otoczone płotkiem, żeby mój „smok” ich nie wykopał.

Następnie zabraliśmy koszyk pełen malutkich, kilkudniowych żółwi i zanieśliśmy je na plażę po stronie księżyca. Wyłączyliśmy latarki i wysypaliśmy maluchy na piasek. Wiedzione odwiecznym instynktem żółwiki pognały jak szalone w stronę oświetlonego księżycem oceanu – poza jednym, który najwyraźniej stracił orientację i pobiegł prosto pod moje nogi. Złapany i zawrócony przez strażnika po chwili zniknął w falach, unikając zostania kolacją jaszczurki.

Pełni wrażeń wróciliśmy do naszych bungalowów. Rano lało. Zjedliśmy niezbyt smaczne śniadanie i zapakowaliśmy się na łodzie. Po godzinie prucia w oparach spalin przez wzburzone morze dotarliśmy z powrotem do Sandakan.

Jak dla mnie wycieczka na Żółwią Wyspę była niesamowitym doświadczeniem i nie dopatrzyłam się w niej niczego nieetycznego. Rezerwat składał się z trzech wysp, tylko jedna z nich jest dostępna dla turystów. Każdej nocy, na każdej z wysp około 30-40 żółwi składa jaja. Tylko 2-3 z nich są obserwowane przez przyjezdnych. Dzięki turystom strażnicy mają fundusze na  prowadzenie rezerwatu. My zaś dowiedzieliśmy się wiele o życiu i ochronie żółwi. Założę się, że każdy kto raz tam był, nigdy nie tknie dań z żółwia, czy żółwich jaj. Poważnie się zastanowi, zanim następny raz użyje plastykowej torby. Pływająca w morzu reklamówka przypomina bowiem meduzę i może zostać połknięta przez żółwia…


czwartek, 13 listopada 2014

Cotswolds idealne na weekend


Ciepły wrzesień zapraszał do długich spacerów po polach i lasach i serce rwało mi się za miasto, udało nam się wziąć wolny czwartek i piątek, postanowiliśmy więc wyskoczyć na cztery dni do Cotswolds. Ta część Anglii, leżąca tylko 1,5 godziny pociągiem od stolicy, słynie z urokliwych wiosek i miasteczek i malowniczych pieszych tras. Uznaliśmy, że będzie idealna na długi weekend.


Zarezerwowaliśmy pierwszą noc w schronisku młodzieżowym w Stow on the Wold, kupiliśmy bilety na pociąg, postanowiliśmy niczego nie planować, iść na żywioł i poczuć ducha przygody w samym centrum cywilizacji.


Zamierzaliśmy wyruszyć w czwartek wczesnym rankiem, jednak przygoda i żywioł zaczęły maczać palce w naszej wyprawie od samego początku. W czwartek bowiem zapowiedział nam się z wizytą hydraulik. Oczywiście nie mógł pojawić się w żaden inny dzień, ani o innej porze niż pomiędzy 11:00 a 12:00. O 13:00 w dalszym ciągu go nie było. Po niezliczonych telefonach do hydraulika i agencji mieszkaniowej o 13:30 zostawiliśmy klucze w tejże agencji na wypadek gdyby kapryśny hydraulik się zjawił, złapaliśmy plecaki i wsiedliśmy do pociągu do centrum Londynu. Na stacji Victoria sprintem dopadliśmy metra, dwie przesiadki i udało nam się zdążyć na stację Paddington 10 minut przed odjazdem pociągu do Moreton in Marsh.


Cieszyliśmy się, że będziemy w Cotswolds na późny lunch. Niestety przedwcześnie. Okazało się bowiem, że z powodu problemów z sygnalizacją mnóstwo pociągów zostało odwołanych, nasz też. Wsiedliśmy więc w pociąg do Reading, ściśnięci jak śledzie w beczce staliśmy w wagonie restauracyjnym w tłumie podobnych ofiar niespodziewanej awarii brytyjskich kolei. Tuż obok blond Amerykanka w wieku średnim udawała kompletną idiotkę, wyjątkowo głośno i zapewne w jej mniemaniu uroczo, domagając się jakiegoś ruchu w kierunku miejsc siedzących. Na szczęście została spacyfikowana przez dwóch biznesmenów, którzy zajęli ją rozmową na temat dziwnych obyczajów panujących w UK.


W Reading okazało się, że pociągi do Moreton nadal nie jeżdżą, poradzono nam, byśmy pojechali do Oxfordu. Tam odczekaliśmy godzinę na kolejny spóźniony pociąg i po 18:00 wreszcie udało nam się dotrzeć do Cotswolds.


Moreton in Marsh, całkiem spore miasteczko, zrobiło na nas dobre wrażenie, dając przedsmak przyszłych atrakcji. Niestety dobre wrażenie prysło, kiedy zorientowaliśmy się, że najbliższy autobus do Stow on the Wold odjeżdża w piątek rano. Cóż było robić, miały być piesze wakacje – będą piesze wakacje. Na wypadek przyjazdu do Moreton w okolicy południa mieliśmy zaplanowaną malowniczą trasę wijącą się wśród pól, ale z racji późnej pory ruszyliśmy wzdłóż głównej szosy w stronę Stow. Po pierwsze było to o połowę krócej, po drugie miałam cichą nadzieję, że nas ktoś podwiezie i nie będziemy plątać się po nocy.


Już po pierwszym kilometrze usłyszałam zwalniający samochód, siedząca za kierownicą kobieta otworzyła okno i nakrzyczała na nas, że idziemy niewłaściwą stroną drogi, po czym odjechała nie czekając na odpowiedź. Stopa nie złapaliśmy, dotarliśmy do Stow w zapadającym zmierzchu i zostaliśmy natychmiast zauroczeni ryneczkiem obudowanym domkami w ciepłym, miodowym kolorze i zachodzącym nad kościołem słońcem. Warto było wdychać spaliny przez 8 kilometrów, żeby tu dotrzeć.  


Zameldowaliśmy się w schronisku, zostawiliśmy plecaki i wyruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Ryneczek i okoliczne uliczki pełne były pubów i restauracji, jedna wyglądająca bardziej zachęcająco od drugiej, jednak o tanim posiłku nie ma co marzyć. Miejsce jest wybitnie turystyczne, poza tym okoliczni farmerzy, sądząc po samochodach, również do biednych nie należą. 


W końcu znaleźliśmy stolik w bardzo sympatycznym pubie The Queens Head, zapchanym do granic możliwości i podającym, jak się okazało, naprawdę smaczne posiłki i wyjątkowo dobre, lekkie, lokalne ale.


Bardzo lubię angielskie schroniska, są zwykle czyste, wygodne, ceny mają znośne i spotyka się w nich ciekawych ludzi. Niestety jedyne schronisko w całym Cotswolds mieściło się w ślicznym, starym domu, który skrzypiał niemiłosiernie. Skrzypiały schody, podłoga, sufit i łóżka, więc budziłam się za każdym razem, kiedy ktoś przechodził, czy wiercił się w łóżku i noc należała do średnio udanych.


Solidne, angielskie śniadanie postawiło mnie jednak na nogi. Stwierdziliśmy, że bardzo nam się w okolica podoba, zostajemy na dłużej, w pierwszej kolejności należy się więc zająć znalezieniem noclegu. W schronisku nie było miejsc na piątkową noc, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy do informacji turystycznej dowiedzieć się o jakiś tani hotel. Rezydująca tam starsza pani zrobiła zafrasowaną minę. Nic wolnego na weekend nie ma w całej okolicy, wszystko już dawno zajęte.


Nie zdążyliśmy się zmartwić, bo w tym momencie w rozmowę wtrąciła się inna starsza pani, która wraz z koleżanką oglądała przewodniki. Podobno pełno wolnych miejsc jest w Chipping Campden, pani mieszka w tamtej okolicy i widziała na własne oczy. Chipping Campden jest zaś przepiekne i możemy pochodzić sobie w tamtej okolicy, co ona z całego serca doradza.



Do Chipping Campden było nam jednak za daleko, co nasza znajoma zbyła stwierdzeniem, że nie ma sprawy, podwiezie nas do Moreton in Marsh, a stamtąd to już tylko mały spacerek. Podjeliśmy byłyskawiczną decyzję i po pięciu minutach pakowaliśmy się do samochodu razem ze starszą panią i jej amerykańską koleżanką. Pani oznajmiła nam, że musi tylko pokazać jedno miejsce koleżance i za pół godzinki bedziemy w Moreton.


Jedno miejsce okazało się przepięknym dworem z XVII wieku, niedawno przejętym przez National Trust. Podobno rodzina bogatych budowniczych dworu powoli ubożała i nie robiła w nim żadnych remontów, nie było tam elektryczności, ostatnia właścicielka wciąż żyła jak jej przodkowie. Chastleton House razem ze swoim kościółkiem i ogrodem wyglądał magicznie, niestety był zamknięty. Stwierdziliśmy, że koniecznie musimy tam któregoś dnia wrócić, zostaliśmy zawiezieni do Moreton, poinstruowani gdzie iść i co oglądać, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę.


Ścieżka wiła się wśród pól, z lewej omijała Bourton on the Hill, z prawej Arboretum i Batsford. Oba miejsca podobno warte odwiedzenia, niestety lecieliśmy naprzód zaniepokojeni, że zjawimy się w Chipping za późno i nie znajdziemy noclegu. Kilka kilometrów dalej, po przebrnięciu przez las, parę pól i kilkanaście płotów dotarliśmy do Blockley. Kolejna urocza wioska położona nad rzeczką, na zboczu góry, posiadała bardzo zachęcający wiejski sklep z kawiarnią, której nie mogliśmy ominąć. Pokrzepieni herbatą i koktajlem truskawkowym, po obejrzeniu wyrobów lokalnych artystów, poszliśmy zwiedzić kościół, nawiązaliśmy bliską znajomość z wyjątkowo radosnym psem rasy spaniel angielski, wpisaliśmy się do książki wyzyt tuż pod panem z Nowej Zelandii, który szukał przodków na przykościlelnym cmentarzu i wyruszyliśmy w dalszą drogę.


Przez następne dwa kilometry szliśmy asfaltem, co nam się niezbyt podobało, więc czym prędzej skręcilśmy w pierwszą dziką ścieżkę. Ścieżka wiodła przez pola pełne... bażantów. Zdawało mi się, że to ptak mało popularny, a tu proszę, dziesiątki, jeśli nie setki ich uciekały przede mną. Zostałam poinformowana, że rolnicy dokarmiają bażanty na skraju pól, żeby później na nie polować i że to odwieczna, angielska tradycja. 


Zajęta obserwacją bażantów przestałam zwracać uwagę na szlak i po kilkunastu minutach wylądowaliśmy zagubieni na środku ścierniska. Na szczęście zagubienie nie trwało długo. Po dłuższej chwili przedzierania się przez ochydne, porośnięte bluszczem zarośla, znaleźliśmy się na właściwej drodze, dotarliśmy do wioski Broad Campden, o rzut kamieniem od naszego punktu docelowego.


Tu niestety wypuściłam z rąk mapę, posłuchałam sugestii pójścia w lewo i już po chwili dziarsko kroczyliśmy przez łąkę porośniętą wyjątkowo bujną i zieloną trawą. Niebo rozpościerało się nad nami upajająco błękitne, zarośla zaczynały mienić się wszystkimi kolorami tęczy, trawa rosła iście szmaragdowa, jednym słowem raj na ziemii. Nawet płot z tabliczką „Uwaga, na polu znajduje się byk” nie był w stanie zepsuć mi humoru, zwłaszcza, że byka na pewno nie było w zasięgu wzroku.


Łąka była nieco podmokła, ale dawało się iść, a widoki, ach te widoki. Szliśmy więc dzielnie, w końcu jednak spojrzałam na mapę i stwierdziłam, że już dawno powinniśmy dojść do miasteczka, a tu nic go nawet nie zapowiada. Kolejny rzut oka na mapę i porównanie jej z okolicą upewniły mnie, że idziemy w przeciwnym kierunku.


Powrotna przeprawa przez szmaragdową łąkę zakończyła się utopieniem prawego buta w bagienku i ubłoceniem się po kolana. Na szczęście but został uratowany, byk się nie pojawił, szlak został odnaleziony i po pół godzinie, ubłoceni, spoceni i nieco przemoknięci, bo zaczęło nagle padać, znaleźliśmy się w biurze informacji turystycznej w Chipping Campden.


Pracujący tam Anglik w średnim wieku znalazł nam nocleg w prywatnym hoteliku Bed and Breakfast „Catbrook”. Hotelik okazał się być prowadzony przez niemiecką frau lat około 50-ciu, lśnił czystością i miał wszędzie karteczki z informacjami czego nie należy robić. Jedną z zabronionych rzeczy było zrobienie przepierki, a ta własnie bardzo by nam się przydała, ale cóż, nie to nie. 


Przebraliśmy się w ostatnie czyste rzeczy, postanawiając kupić nazajutrz nowe koszulki i wyruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Po trzykrotnym przemierzeniu gółwnej ulicy miasteczka przyjęliśmy do wiadomości, że pubów tam nie ma i będziemy musieli zjeść coś w restauracji. Postaraliśmy się wybrać najmniej snobistyczną i wyglądającą najbardziej przyjaźnie i całkiem nieźle nam się udalo. Usiedliśmy w pobliżu pary amerykańskich turystów z okolic Denver, z którymi natychmiast wdaliśmy się w rozmowę o resortach narciarskich w Colorado.


Zastanawiająca była liczba amerykańskich turystów w Cotswolds, spotykaliśmy ich na każdym kroku, razem z autobusami pełnymi Japończyków uzbrojonych w nieodłączne aparaty fotograficzne.


Posileni ciepłą kolacją i nieodzowną szklaneczką lokalnego ale (tym razem nie trafiliśmy najlepiej – było okropnie kwaśne!) resztę wieczoru spędziliśmy podziwiając architekturę, zwłaszcza XVII-wieczną halę targową w centrum, przepiękny kościół, w którym akurat ćwiczyli nowi dzwonnicy oraz bramę, jedyną pozostałość z ogromnego dworu, spalonego w czasie wojny domowej.


Wstyd się przyznać, ale już o 21:00 zasneliśmy snem sprawiedliwego w wykrochmalonej pościeli naszej niemieckiej gospodyni.


Rankiem, po spożyciu kolejnej solidnej porcji bekonu, jajek sadzonych, fasolki, pieczarek, pomidorów, ziemniaków i tostów i pożegnaniu się z właścicielką hotelu, pobiegliśmy złapać autobus z powrotem do Moreton in Marsh i nastepny do Bourton on the Water.



Puste Bourton, z zamknietymi sklepami, bez tłumu turystów, skąpane w porannym słońcu wyglądało zachwycająco. Zanim jednak zajeliśmy się podziwianiem uroków miasteczka, poszliśmy do biura informacji turystycznej w poszukiwaniu noclegu. Tym razem nieszczególnie miła pani poinformowała nas,  że wszystko zajete, a już w cenie ok. 60 funtów to na pewno nic nie znajdziemy. Jeśli wydamy 80 funtów, to może jest jakaś niewielka szansa.


Zadzwoniliśmy do schroniska w Stowe i okazało się, że wolne łóżka znajdą się bez problemu, postanowiliśmy więc zaoszczędzić i spędzić jeszcze jedną noc w skrzypiącym domu. 

Przez środek Bourton płynie dość szeroka, płytka rzeka z mnóstwem malowniczych mostków, wokół której koncentruje się całe życie. W porannej ciszy wygladała magicznie, niestety miasteczko powoli zaczynało wypełniać się turystami i być coraz mniej atrakcyjnie, poszliśmy więc zobaczyć muzeum motoryzacji i zabawek. Rewelacja! Muzeum pełne było samochodów z lat 20-30-40-50, wyglądających, jakby dopiero co wyskoczyli z nich młodzieńcy biegnący na lekcję tenisa, emeryci udali się na wieczorne przedstawienie do opery, a zakachana para wybierała się na piknik. Zabawki były równie interesujące, a już szczególnie polecam dziwaczne ustrojstwo do pływania.



Z Bourton on the Water nieśpiesznie udaliśmy się do wioski o wdziecznej nazwie Lower Slaughter (Dolna Rzeźnia) i kolejnej Upper Slaughter (Górna Rzeźnia). Wioski, wbrew swoim nazwom (nawiasem mówiąc bardzo chciałabym poznać ich etymologię) są uosobieniami spokoju, malowniczo położone nad leniwie wijącą się rzeczką, grzały miodowego koloru domki i ogrody w ciepłym, wrześniowym słońcu. W każdej z nich znajdował się obrzydliwie drogi hotel, uroczy kościółek, w Lower Slaughter można wpaść na popołudniową herbatkę do starego myłyna, w Upper Slaughter mają przepiekny, kamienny dwór, niestety własność prywatna i nie można go zwiedzać.



Przez łąki, pola, farmy i sioła wróciliśmy do Stow on the Wold i poszliśmy na późny obiad do poznanego wcześniej pubu. Obiad i szklaneczka ale nie zawodły naszych oczekiwań, przy okazji mogliśmy podsłuchać trochę ciekawostek z życia lokalnej społeczności. Przy stoliku obok siedziały trzy dziewczyny i chłopak mniej więcej w naszym wieku i wszyscy rozmawiali o koniach. Najwyraźniej jazda konna i polowanie na bażanty było codziennością w okolicy.


W schronisku okazało się, że  dzielę pokój z Włoszką studiującą prawo w Londynie i trzema Angielkami w średnim wieku. Bałam się trochę, że z paniami nie da się spać, bo były bardzo rozmowne i rozbawione, przy tym licytowały się, która głośniej chrapie, ale nie, spały przykładnie (chrapała najgłośniej ta w łóżku pode mną). Za to miła, włoska koleżanka postanowiła sobie poczytać książkę do pierwszej w nocy!


W niedzielny poranek po raz trzeci zjedliśmy pełne, angielskie śniadanie, które z jakiegoś powodu nie smakowało już tak dobrze jak jeszcze dwa dni temu i poszliśmy przez łąki, pola i urokliwe wioski w stronę stacji kolejowej w Kingham. Za Lower Oddington wstąpilismy na chwilę do stojącego przy drodze kościółka, który okazał się wyjątkowy, tak pod względem architektury jak dekoracji. Całą jedną ścianę miał pokrytą średniowiecznymi freskami! Freski z każdej strony obfotografowywał żwawy staruszek, z którym po chwili wdałam się w rozmowę.

Staruszek był emerytowanym chemikiem o rozległych zainteresowaniach i zaawansowanym słowotoku. Jednym z jego hobby były zdjęcia starych kościołów, w tym celu co weekend jeździł po okolicy. Od słowa do słowa staruszek zaproponował nam podwiezienie do kolejnego kościółka. Potem chciał nas zabrać dalej i ewentualnie odwieźć na stację, najwyraźniej bardzo brakowało mu towarzystwa. Niestety nie chcieliśmy spędzić dnia w samochodzie, pożegnaliśmy się grzecznie i czym prędzej zwialiśmy od gadatliwego staruszka na ciche pola.


Po paru godzinach wędrówki dotarliśmy do Bledington, akurat na lunch w lokalnym pubie. Kiedy jednak zobaczyliśmy zaparkowane przed nim samochody przeraziliśmy się, że może nas nie być stać na posiłek w tym miejscu. Pod pubem stały bowiem niemal same Porshe, Land Rovery czy nowiutkie Audi. Nic to, zebralismy się na odwagę, zamówiliśmy lunch i siedząc przed pubem przyglądaliśmy się miejscowemu życiu. Z jednego z aut właśnie wysiadał przystojny chłopak lat ok. 25, ubrany w sprane dżinsy i rozciągnięta bluzę. Głośno rozmawiał przez telefon z kimś usiłującym kupić od niego sto kaczek. Ludzie ze lśniących samochodów wydawali się wyluzowani, bezpretensjonalni i przyjaźni. Zupełnie inaczej niż w Londynie. Może codzienny kontakt z naturą sprawia, że nie zaprzątają sobie głowy bzdurami typu najmodniejszy fason niemożliwych do chodzenia szpilek?


Trudno nam było opuścić ten sielski kawałek świata, ale cóż, wszystko co dobre, szybko się kończy. W pociągu do Londynu obiecałam sobie, że kiedyś tam na pewno wrócę.http://www.the-cotswolds.org/

środa, 12 listopada 2014

Październik w południowej Francji

Cztery dziewczyny, cztery pomysły na urlop oraz jeden mały samochód, czyli tydzień w Langwedocji-Roussilion.

Do Beziers doleciałyśmy bez przygód. Lotnisko tutejsze jest malutkie i senne, najwyraźniej ląduje tu zaledwie kilka samolotów dziennie. Pomimo drugiej połowy października pogoda była ciepła i przyjemnie śródziemnomorska.

Wpakowałyśmy torby do bagażnika wynajętego Opla Corsy, kilka minut poświęciłam na zaznajomienie się z samochodem i przestawienie z ruchu lewostronnego na prawostronny i wyruszyłyśmy na poszukiwanie pierwszego noclegu. Zarezewowałyśmy wszystko wcześniej przez internet, planowałysmy bowiem raczej relaksujące wakacje, niż spontaniczną przygodę.

Opuściłam parking kiedując się jak zwykle głównie zmysłem orientacji i nie czekając aż koleżanka upora się z mapą. Walka z ogromną, dwustronną mapą trwała dość długo, niemalże straciłam przy tym oko, mapa przykryła połowę wnętrza samochodu, w końcu jednak dała się złożyć, usłyszałam, że dobrze jadę i tak trzymać.

Do hotelu dotarłyśmy już po pół godzinie spokojnej jazdy. Wyglądało na to, że jest to jedyny hotel w nadmorskim kurorcie Marseillan Plage, który to kurort składał się ze sporej ilości wakacyjnych domów, apartamentów, kampingów, pięknej, szerokiej, piaszczystej plaży, nadmorskiego deptaka i dwóch ulic pełnych barów i restauracji.

Zostawiłyśmy bagaże w naszym 4-osobowym pokoju i wyruszyłyśmy na poszukiwanie kolacji. Kurort po sezonie wydawał się zupełnie wymarły, a większość okien była dosłownie zabita deskami. W końcu natknęłyśmy się na otwartą piekarnię i sklep z winem, gdzie czym prędzej nabyłyśmy 3-litrowy baniaczek lokalnego trunku. Dźwigając cenny baniaczek i uporczywie przemierzając wymarłe ulice natknęłyśmy się w końcu na kilka czynnych restauracji. Wybrałyśmy jedną z dość tandetnym wystrojem, za to bardzo sympatycznym właścicielem i smacznymi daniami z ryb.

Rano udało nam się znaleźć otwarty sklep, nabyłyśmy nieco produktów spożywczych, zjadłyśmy śniadanie na balkonie z widokiem na morze i wyruszyłysmy na 5-kilometrowy spacer do Marseillan. Marseillan okazało się spokojnym, staroświeckim miasteczkiem z niewielkim portem, otoczonym restauracjami. Usiadłyśmy w Brasserie O Soleil, nie zamierzałam nic jeść, ale kiedy zobaczyłam zupę rybną zamówioną przez moją koleżankę stwierdziłam, że muszę tego spróbować. Zupa była gęsta, pachnąca, podana z tartym serem, grzankami i tajemniczym sosem, niczym nie przypominała zup rybnych, z którymi miałam nieszczęście się wcześniej zetknąć. Była pyszna i sycąca.

Najedzone zwiedziłyśmy miasteczko – dość ładne, ale nie wyróżniające się niczym szczególnym – i wyruszyłyśmy w drogę powrotną. Od rana mocno wiało i wiatr wzmagał się z każdą godzina, w nocy miałyśmy prawdziwy sztorm. Rano samochód był dosłownie zasypany piachem i zużyłam kilka butelek wody, żeby choć okna doprowadzić do porządku. W planach miałyśmy całodniową wycieczkę do Pont du Gard i Nimes oraz powrót na nocleg do Narbonne.

Wygodną autostradą dojechałyśmy do Pont du Gard tuż przed południem i spotkała nas niemiła niespodzianka – most był zamknięty z powodu powodzi, podobnie jak wszystkie dojazdy w pobliże rzeki Gardon. W zamian polecono nam odwiedzenie średniowiecznej wioski Castillon-du-Gard.

Położona na szczycie wzgórza wioska okazała sie wyjątkowo urokliwa, z tarasów roztaczał się przepiękny widok na cichą, zieloną okolicę i oddalony o kilka kilometrów starożytny akwedukt, a jedyna otwarta kafejka Les Jarres serwowała smaczne desery. Serdecznie polecam.

Nimes nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Ładne miasto, lecz jedno z wielu podobnych w południowej Europie. Zwiedziłyśmy rzymską arenę, gdzie, muszę przyznać, bardzo poszerzyłam swoją wiedzę o igrzyskach i gladiatorach. Obejrzałyśmy interesujący film historyczny w świątyni Ateny, weszłyśmy na wieżę, by zerknąć na panoramę miasta i trzeba było wracać do samochodu.

Choć odgrażałam się, że nie prowadze po ciemku, to noc zastała nas na autostradzie w połowie drogi do Narbonne. Okazało się, że nie mogę włączyć świateł. Po przekręceniu, wciśnięciu i pociągnięciu wszystkich znajdujących się przy kierownicy wichajstrów, zjechałam na pobocze i zrobiłam przegląd pozostałych pokręteł. W końcu włącznik świateł znalazł się poniżej deski rozdzielczej, a wygodna autostrada doprowadziła nas do Narbonne jak po sznurku.

Narbonne, całkiem spore miasto, nie posiadało żadnego widocznego nocnego życia i znalezienie otwartej restauracji o 22:00 graniczyło z cudem. W końcu usiadłysmy w lokalu tuż obok monumentalnego, średniowiecznego ratusza, górującego nad placykiem, w centrum którego widać było pozostałości rzymskiej drogi. Zamówione sałatki smakowały rewelacyjnie.

Rano miejskie uliczki tętniły życiem, kawiarnie i sklepy pełne były klientów, śniadanie jak zwykle smaczne. Miłośnicy świeżych produktów spożywczych koniecznie powinni odwiedzić przepiękną, XIX-wieczną halę targową „Les Halles”, a po zakupach wypić kieliszek lokalnego wina w jednym z kilku znajdujących się tam barów. Warto też zajrzeć do ukrytej za ratuszem strzelistej katedry.

Popołudnie spędziłyśmy w oddalonym o ok. 15km od Narbonne byłym opactwie cysterskim Sainte-Marie de Fontfroide. Choć cały obiekt jest odrestaurowany i dobrze utrzymany, to jak dla mnie brakowało mu ducha, tego szczególnego charakteru, który mają miejsca zamieszkałe i używane, jak chociażby podobne opactwo w Prowansji (Notre-Dame de Sénanque), gdzie wciąż żyją i pracują zakonnicy.

Na kolację usiadłysmy w znajdującej się nad kanałem niedużej restauracji Les Barques. Zamówłam naleśnika z szynką i serem oraz karafkę lokalnego wina. Stwierdziłysmy, że jedzenie jest tak dobre, że warto spróbować też czegoś słodkiego, czyli kolejnego naleśnika tym razem z dżemem brzoskwiniowym. Oficjalnie oświadczam, że był to najsmaczniejszy naleśnik w moim życiu.

Na ostatnie trzy noce pojechałyśmy do Carcassonne. Doskonale zachowane/odrestaurowane średniowieczne miasto robi ogromne wreżenie, zwłaszcza wieczorem, wspaniale oświetlone. Niestety trzeba się liczyć z faktem, że jest to miejsce bardzo, ale to bardzo turystyczne. Pod koniec października nie było tam dzikich tłumów, ale pusto też nie było. Sklepy i restauracje nastawiona na turystów, ceny wyśrubowane, a jedzenie bardzo przeciętne, zwłaszcza w porównaniu z tym, co serwowano nam poprzednio.

W znajdującym się tuż za główną bramą biurze informacji turystycznej zarezerwowałyśmy zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Godzinna wycieczka w
języku angielskim wyrusza codziennie o 13:00 i warto się na nią wybrać. Trasa kończyła się w katedrze, gdzie rezydowało 4 chórzystów z Moskwy. Panowie śpiewali tak, że dreszcze przechodziły. Wracałam tam kilka razy o różnych porach dnia i zawsze udało mi się usłyszeć kilka pieśni.

Czwartek postanowiłysmy spedzic na łonie natury – wybrałysmy się na kolejną całodniową wycieczke, tym razem w Góry Czarne. Przez kilka godzin wlokłam się po serpentynach z prędkością 30 km na godzinę, a koleżanki co chwila prosiły, żebym zwolniła. Warto jednak było, bo rozciągające się ze szczytów malownicze widoki wynagradzały stres. Na pierwszy postój zatrzymałyśmy się w niewielkim miasteczku Saint-Pons-de-Thomières. Górujący nad centrum wielki, szary i pusty kościół sprawiał raczej przygnębiające wrażenie, podobnie jak cała miejscowość. Czym prędzej pojechałyśmy dalej.

Kolejny przystanek zrobiłyśmy w Olargues. Średniowieczna wioska nad rzeką spiętą „diabelskim” mostem była o wiele ładniejsza, jednak wydawała się zupełnie wymarła. Może trafiłyśmy na sjestę? Pospacerowałyśmy wąskimi uliczkami, wspięłyśmy się do znajdujących się na szczycie góry pozostałości fortu, zrobiłyśmy kilka zdjęć i pojechałyśmy do ostatniego punktu naszej podróży, zachwalanej w przewodnikach wioski Roquebrun z nadzieją na lunch.

Niestety tu także wszystko było zamknięte. Do dziś nie wiemy, czy to z powodu sjesty, czy też restauracje działają tylko w sezonie turystycznym? Wioska nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia i głodne wróciłyśmy do Carcassonne.

Ostatni dzień we Francji przeznaczyłam na odpoczynek, włóczenie się po mieście i nasiąkanie klimatem odwiecznych uliczek. Usiadłam na tarasie restauracji, której nazwę litościwie pominę i zamówiłam sałatkę. Bardziej zajmowały mnie roztaczające się dookoła widoki na miasto, zamek i rzekę niż to, co miałam na talerzu. Kiedy wreszcie spojrzałam w dół, spotkałam pełen wyrzutu wzrok pełznącego po liściu sałaty ślimaka. Udało mi się nie zacząć wrzeszczeć, sałatka wróciła do kuchni, a ja dostałam naleśnika w ramach przeprosin. Cóż – trafiło mi się trochę emocji i darmowy lunch.

Popołudnie spędziłam leniwie żeglując stateczkiem wycieczkowym po kanale du Midi. Zbudowany w XVII wieku kanał łączy Atlantyk z Morzem Śródziemnym. Kiedyś ważna droga transportowa, dziś służy głównie turystom.

Jak się okazało miałyśmy wyjątkowe szczęście, bo naszego ostatniego wieczora we Francji trafiłysmy  na Fete du Vin. Rynek zapełnił się kramami oferującymi wyroby lokalnych winiarni oraz rozmaite przekąski, a na scenie prezentowały się zespoły muzyczne. Wieczór spędziłyśmy więc tańcząc na rynku w tłumie obywateli Carcassonne, próbując rozmaitych gatunków rose oraz naleśników z dżemem winnym. Ten ostatni wynalazek kuchni francuskiej wyjątkowo przypadł nam do gustu i każda z nas zabrała do domu kilka słoiczków.


Południowa Francja okazała się bardzo miłym i niedrogim miejscem na spędzenie jesiennych wakacji. Za bilety lotnicze z Londynu do Beziers, noclegi i wynajęcie samochodu zapłaciłysmy poniżej 300 funtów od osoby (ok. 1500 zł). Stołując się częściowo w restauracjach, częściowo same robiąc kanapki wydawałysmy ok. 20 funtów dziennie. Pogoda była wciąż ciepła i słoneczna, a ludzie przyjaźni, zwłaszcza kiedy odkrywali, że jesteśmy Polkami. No i to francusie jedzenie... po prostu niebo w gębie!